19 lutego 2007
myślotok...
Znów minęło trochę czasu…I zmieniło się troszkę u mnie… Jakoś tak spontanicznie udało mi się pozbyć pewnej irytującej namolności…Chyba w końcu do tego dojrzałem: RZUCIŁEM PALENIE:) ! Dziś się upewniłem, gdy zostałem poczęstowany papierowa tutka z tytoniem. Z pewnymi obawami i naiwną nierozwagą przyjąłem papieroska… spaliłem do połowy…Tfu:) Paskudztwo:) Nie smakuje… Ucieszyło mnie to…To dobrze… to znaczy że mój organizm sam to odrzucił, i że nie muszę się obawiać swojego mózgu, że będę skamlał w myslach na widok i zapach papierosa… A jaka radość, gdy uświadamiam sobie każdego dnia, że oto kolejne 6 złociszy zostaje w kieszeni:) Długo nie pisałem… Właściwie w każdy poniedziałek mógłbym opisywać kolejną weekendową wyprawę… Nawet nosiłem się z takimi zamiarami ale… No właśnie… Słucham siebie i nie robie niczego wbrew sobie, dlatego nie pisałem. Ostatnio kilka razy zastanawiałem się nad zlikwidowaniem tego bloga (-brzydkie słowo-nie lubię go…) Pierwszy raz pomyślałem o tym gdy na Forum Bieszczadzkim ktoś napisał że szuka „bieszczadzkich blogów”… Przeraziło mnie to trochę. Gdy pomyślałem że to wścibskie towarzystwo wlezie masowo z buciorami i bez zrozumienia w moje osobiste rozmyślania… Potem już po wielokroć się zastanawiałem…i wciąż się zastanawiam… dziwny ten mój ekshibicjonizm duchowy. Piszę to wszystko dla ludzi którzy „jarzą kwestię”, „kumają czaczę”, „czują bluesa”… Dlatego czasem podam komuś linka gdy uznam że ktoś jest „swój”… trochę drażni mnie to ze właściwie każdy internetowy wędrowiec może tu zabłądzić…Np. ostatnio wpisałem w wyszukiwarkę hasła: „kurs przewodnicki”, „chatki bieszczadzkie” i kilka tym podobnych i trafiałem tą drogą do siebie samego…Cholerka, wolałbym jakoś panować nad powszechnością dostępu do moich myśli… Może jakieś hasło dostępu? Poczytam „kiedyś tam” regulaminy… Może jest w Onecie taka opcja… Psiakrew…Spojrzałem za okno…Pieprzona wiosenka przedwczesna Nie zaznałbym zimy w tym roku gdybym nie śmigał w góry… Brakuje mi mrozów siarczystych… Właśnie przez brak mrozu nieźle się ostatnio zaprawiłem … pochorowałem sobie przez ostatni tydzień…Brak mrozu podczas łażenia na śniegu oznacza wszechobecną wilgoć… Wystarczyło że kilka razy przelazłem przez potoki po mojemu, z marszu bez ściągania buciorów… Normalnie mróz zrobiłby swoja robotę… Buty uszczelniłyby się skorupą lodu podobnie jak nogawki… Po przejściu wbijałem się w największe zaspy by śnieg wypił nadmiar wilgoci. Wypijał, ale z wierzchu… Reszta pracowała po cichu na moją niekorzyść… A gdyby był wtedy mróz… Kochany zbawienny mróz… Mógłbym pokonywać potoki po lodzie, chodziłbym w puszystym nie zamarzniętym śniegu… Panowałbym nad utrata ciepła… Przykro się robi gdy spojrzę na kalendarz…Kończy się luty, zbliża się marzec… Nadchodzi czas łatwizny, gdy wylegną w góry całymi watahami krzykliwe piecuchy z listkami na spalonych nochalach… Ostatnio w chacie natrafiłem na taką zbieraninę ludzi przypadkowych… Jakiś taki niesmak… Jakiś taki brak zasad górskich, o które nie wypada się upominać…Nie wypada się upominać bo wędrowiec bez słowa zrozumie drugiego wędrowca… Co mi nie pasowało? Ze obsiedli kominek w którym palił się pożar i całe ciepło spierdzielało kominem? Że nikt nie ruszył dupska i nie zrobił miejsca żeby zmarznięty wędrowiec mógł ogrzać gnaty? Że bałagan ohydny? Że nie można było nawet usiąść spokojnie? Że nikt nie podał ciepłej herbaty? Że śnieg w bezpośredniej bliskości chaty był żółty i waliło uryną, bo koczownicy byli albo zbyt leniwi, pijani albo zwyczajnie po miastowemu bali się ciemności? Smutne… W pierwszym odruchu powstrzymałem napływ agresji wobec profanatorów tego magicznego miejsca… W drugim odruchu rozsądku powstrzymałem się od zabrania swoich gratów i oddalenia się gdzieś tam: w ciszę… Chwyciłem łopatę i z zaciśniętymi zębami zacząłem zawzięcie kopać w śniegu jamę pod namiot… Wokół mnie wytworzył się wianuszek obserwatorów pitolących i komentujących… Nieświadomych tego co łaziło mi po łbie… Po rozstawieniu oznajmiłem że po tej stronie chaty śmierć albo kalectwo czycha na tego kto wyjdzie się tu odlać i wlazłem z kociołkiem do chaty po wrzątek… Mimo orgii ciepła w kominku musiałem rozstawić kuchenkę…Okazało się że gaz mi się skończył, miałem zapasowa kuchenkę na denaturat służącą do ogrzewania namiotu. Rozstawiłem i rozpaliłem budząc pewne zainteresowanie towarzystwa przy kominku… Nikt nic nie skojarzył… Że ogień… że ruszt… Kurrrwa…Mieszczuchy… Mała kolacja i spać… Rano problem z opuszczeniem ciepłego spiworka, -jak zwykle zresztą… Potem obejrzałem sobie okolicę chatki… Lęk przed lasem i ciemnością ich paraliżował na tyle że wyłazili szczać dosłownie trzy metry od drzwi… Czasem w porywach troszkę dalej…Popatrzyłem sobie jeszcze czy nie ma żadnych ściętych drzew w okolicy, wtedy nie miałbym już żadnych skrupułów…Pomyślałem sobie że zobaczę jeszcze jak pozostawią po sobie chatę… Jeśli ktoś zapomina że jest gościem w takich miejscach musi się liczyć z tym że będzie mu to przypomniane… Ja jestem w miarę łagodnym człowiekiem ale wiem, że właścicielom tej chaty kończy się już cierpliwość…Jakos ich rozumiem… Rozpisałem się…Zadzwonił telefon… musze jechać…może to i lepiej… Na razie!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz